Pamiętnik

1. Wstęp  19.12.2010

Przed około trzema laty zaczął się nowy etap w moim życiu. Przez kilka lat wcześniej miałam silne wrażenie, że do tego dojdzie, ale nie wiedziałam jak się to stanie.

Zycie chrześcijanina jest ekscytujące. Z jednej strony wiesz, że coś się stanie, bo masz Ducha Świętego, który cię o tym przekonuje, a z drugiej pozostaje ta niepewność jak do tego dojdzie. Tego rodzaju ekscytację musiała przeżywać Maria, kiedy przyszedł do niej anioł Gabriel z wiadomością, że urodzi Jezusa, bo nie mogła się powstrzymać, żeby nie zapytać: „Jak się to stanie?”

 

2. O szacunku, czyli wstępu ciąg dalszy  20.12.2010

Jeszcze w 2007 roku wszystko było „normalne”. Miałam dobrą pracę, która dawała mi ogromną satysfakcję. Byłam, można nawet zaryzykować stwierdzenie „osobą publiczną”, znaną przynajmniej kilku tysiącom osób w moim około 50-tysięcznym mieście. Ponieważ wkładałam w pracę moje serce, a ludzie to wyczuwali, więc wielu z nich przychodziło do mnie ze swoimi problemami, które starałam się rozwiązywać w ramach moich możliwości najlepiej jak umiałam. Wszyscy oni byli zranieni w swojej duszy, w emocjach, pogardzani, schorowani. Każdy człowiek potrzebuje akceptacji i szacunku od drugiego człowieka, a ludzie „podeptani” przez innych potrzebują ich w ogromnych ilościach. Niestety, w obecnym świecie tego nie znajdują, świat pędzi coraz szybciej, ale w stronę zła. Często ludzie, którzy powinni nieść pomoc osobom skrzywdzonym, czy chorym, nie potrafią tego zrobić we właściwy sposób. Lekarze czy urzędnicy, którzy mają do czynienia z osobą w potrzebie, potrafią wyładować na niej swoje frustracje, upokorzyć, dodać nowych zranień na duszy bezbronnego człowieka, który przecież u nich szuka pomocy.

I kiedy taka osoba „poobijana” przez ten świat, trafi na kogoś, kto okaże jej odrobinę serca, zainteresowanie, szacunek, które nic nie kosztują, to kwestia decyzji „tak będę się zachowywać”, to taka osoba czuje się jak w niebie, niektórzy byli bardzo zaskoczeni, że zostali potraktowani normalnie, jak ludzie. A wystarczył uśmiech i życzliwość. Czasami to ja byłam zaskoczona, kiedy ktoś po latach dziękował mi za to, co dla niego zrobiłam, a ja nie mogłam sobie przypomnieć tej sprawy, bo chyba nie było to nic poważnego. Ale ktoś to zapamiętał, to znaczy, że dla niego było to ważne.

Ktoś powiedział kiedyś, że szacunek jest najbardziej zaniedbywaną rzeczą w relacjach międzyludzkich. Moje obserwacje to potwierdzają. Przysłowie mówi: „Nie czyń drugiemu, co tobie niemiłe”. Pan Jezus powiedział: „Cokolwiek chcielibyście, żeby ludzie wam czynili, to i wy im czyńcie”. W Biblii jest przedstawiona zasada, która obowiązuje w życiu: „Co człowiek sieje, to będzie zbierał”. Zastanawia mnie krótkowzroczność, żeby nie powiedzieć ślepota większości ludzi na planecie Ziemi, którzy postępują całkowicie odwrotnie. Kiedy widzę coś takiego, już współczuję osobie wyrządzającej zło innym, bo pewne jest, że zbierze zło, a nawet więcej zła, bo to robimy jest tylko ziarnem, które wyda plon o wiele większy.

Kiedyś bardzo poruszyło mnie zdanie wypowiedziane przez Pana Jezusa: „Cokolwiek uczyniliście jednemu z tych najmniejszych braci Moich, Mnie uczyniliście”. Dotarło wtedy do mnie, że Jezusa traktuję dokładnie w taki sposób, jak osobę, która stoi najniżej w hierarchii społecznej, nikt się z nią nie liczy, nie ma żadnego autorytetu. A z takimi właśnie często miałam do czynienia w pracy, i dlatego to zdanie tym bardziej mobilizowało mnie do dokładania starań w okazywania im szacunku. Najbardziej bezbronne są dzieci i kobiety, i to one są najczęstszymi ofiarami przemocy, bo łatwo je zastraszyć i wykorzystać. Ale Bóg wszystko widzi i prędzej czy później rozliczy sprawcę.

I mając tak wspaniałą pracę i szacunek u ludzi, nosiłam w sercu przekonanie, że to się kończy, że przyjdzie taki dzień, kiedy już nie będę tego robić, bo czeka mnie nowy etap w życiu, nowe wyzwania. I tak się stało.

 

3. O chorobach i przebaczeniu  21.12.2010

W 2001 roku mój ojciec zachorował na raka. Właściwie to zachorował o wiele wcześniej, ale w tym roku pojawiły się niepokojące objawy i rak został zdiagnozowany. Niestety, było już za późno na radykalną operację. Lekarze nie zaproponowali też ani chemioterapii ani radioterapii, nie było wskazań.

Mniej więcej w tym czasie pojawiły się też niepokojące objawy u mamy. Dotyczyły one zaburzeń pamięci i chwiejności emocjonalnej. Pamiętam jak w okolicy 2002 roku, mama będąc u mnie w mieszkaniu, nie mogła znaleźć łazienki. Był to bardzo poważny sygnał, że coś się dzieje. Zastosowane leki wywoływały silne działania uboczne w postaci wymiotów. Mama miała też przykre dla otoczenia napady agresji słownej, ubliżając najbliższym i zrażając do siebie wszystkich wokół. Był to bardzo trudny czas dla naszej rodziny, zwłaszcza dla ojca i siostry, która mieszkała z rodzicami. Jeden Bóg wie, co wtedy przeżywali. Wkrótce pojawiły się także objawy choroby Parkinsona w postaci drżeń mięśniowych. Mama robiła się coraz bardziej nieznośna i odmawiała przyjmowania leków. Wymagała stałej opieki.

Doszło do kuriozalnej sytuacji: Mama z postępującymi chorobami Alzheimera i Parkinsona była pod opieką ojca, który był chory na raka, ale zachował jasność umysłu pomimo postępującego osłabienia.

Rodzice stawali się coraz słabsi, wkrótce przestali wychodzić z domu. Cały ciężar utrzymania porządku w domu i zaopatrzenia spadł na moją siostrę, która miała też swoją pracę zawodową. Ja przyjeżdżałam do rodziców na weekendy, bo mieszkam w innym mieście, i starałam się pomagać siostrze. Rozmawiałam z mamą, dużo mówiłam jej o Bogu, o Jego miłości do człowieka i o przebaczeniu.

Moja mama doświadczyła wiele zła w życiu i, niestety, nie przebaczyła swoim winowajcom. Mam wrażenie, że podłożem choroby Alzheimera, która staje się wręcz plagą w ostatnim czasie, jest właśnie nieprzebaczenie. Wszyscy doznajemy krzywd, nie ma osoby na Ziemi, która by ich nie doświadczyła. Problem zaczyna się wtedy, kiedy trzeba podjąć decyzję co z nimi zrobić. W modlitwie „Ojcze nasz” wypowiadamy słowa: „odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”. Bez naszego postanowienia o przebaczaniu nie dostąpimy u Boga przebaczenia żadnego naszego  grzechu. Nie ma się co łudzić. Tego nie da się wymienić na żadne praktyki religijne, dobre uczynki, modlitwy, posty, jałmużny. Nieprzebaczenie zamyka drogę do nieba, bo tam nie ma miejsca na grzech. Zresztą, co by to było za niebo, gdyby byli tam tacy ludzie. Nieprzebaczenie sprawia, że cierpimy my sami, a także zamykamy drogę do pokuty osobie, która nas skrzywdziła. Pan Jezus wielokrotnie mówił o przebaczaniu, a On wie co robi. „Piotrze, nie siedem razy, ale siedemdziesiąt siedem razy”. On sam jest wzorem do naśladowania, bo wisząc na krzyżu przebaczył swoim oprawcom: „Ojcze, przebacz im, bo nie wiedzą, co czynią”. Niektórzy mówią, że mamy przebaczać dopiero po tym, jak zostaniemy przeproszeni, ale Jezus zrobił to wcześniej, i jeszcze modlił się za swoich oprawców. Jest też w Biblii taka przypowieść o człowieku, któremu pan jego darował duży dług, a on potem nie darował małego długu swojemu koledze. Gdy pan dowiedział się o tym, wydał tego człowieka katom. I to się dzieje w sensie duchowym, gdy nie przebaczamy: katem może być właśnie choroba.

Na początku 2005 roku zmarł mój ojciec. Mama musiała mieć opiekę, więc pojawiła się w domu Ela, a po niej Ala, nasze znajome, które zgodziły się być z mamą podczas, gdy moja siostra była w pracy

 

4. Odpoczynek 22.12.2010

Po śmierci ojca zaczęło do mojej świadomości dochodzić słowo o odpoczynku, o roku szabatowym. Kiedy po raz pierwszy przeczytałam o tym w Biblii, wydawało mi się to bardzo fajne, że można mieć rok wakacji co siedem lat. Co ciekawsze, było to obowiązkowe    i dotyczyło wszystkich, którzy uprawiali ziemię. Bóg przewidywał nawet karę za nieprzestrzeganie tego przepisu. Czyż Bóg nie jest dobry? On wie jak stworzony jest człowiek i zna jego możliwości, bo przecież sam go zaprojektował.

A teraz wyobraźmy sobie ten rok szabatowy: cały naród ma roczne wakacje. Jak można wykorzystać ten czas? Można robić rzeczy, na które normalnie nie ma czasu: zajmować się swoim hobby, podróżować, spędzać czas z rodziną, przyjaciółmi, bawić się. Po to przecież są wakacje! Myślę, że Bóg tak to wymyślił, bo jest Bogiem radości, który pragnie, żeby Jego lud odpoczywał i cieszył się, i w tym wszystkim dziękował swojemu Bogu za jego dobroć. W dodatku On to wszystko sponsoruje, bo obiecał, że w poprzednim roku da wszystkiego pod dostatkiem na dwa lata, a nawet początek trzeciego. Wynika z tego, że Bóg nie wymyślił pracoholizmu, drżyjcie więc pracoholicy   !

Kiedy tak rozważałam te sprawy, doszłam do wniosku, że biorąc pod uwagę staż mojej pracy, ominęło mnie parę lat szabatowych i chyba trzeba je wykorzystać. Miałam wrażenie, że Bóg daje mi to do zrozumienia. No dobrze, ale jak to zrobić? Wtedy właśnie pojawiło się to pytanie: Jak? To co? Mam tak zwyczajnie zostawić moją ukochaną pracę? Zwolnić się, i co dalej?

Nie mogłam znaleźć odpowiedzi na te pytania, nie miałam wizji co do tego czasu, chociaż przeczuwałam, że chodzi tu o mamę. Zaczynałam się oswajać z tą myślą.

Z pomocą w podjęciu decyzji przyszła mi moja ukochana praca, z której tak mi było ciężko zrezygnować. Teraz myślę, że może w jakimś stopniu pracoholizm dotknął też mnie, bo podobno różnego rodzaju „-izmy” najtrudniej zauważyć u siebie. Stało się tak, że dwie inne osoby z równorzędnych stanowisk jednocześnie zachorowały i to na dłużej. Wtedy zaczęło być trudno. Nie byłam w stanie pracować jednocześnie za trzy już wcześniej obciążone pracą osoby. Ale się starałam nikogo nie odsyłać z kwitkiem. Niestety było coraz trudniej, sytuacja mnie przerosła i doszło do tego, że trafiłam do szpitala na oddział kardiologii z podejrzeniem choroby niedokrwiennej serca. Odebrałam to jako wyraźny znak od Boga, że On oczekuje ode mnie podjęcia decyzji o odpoczynku. Miałam nawet wrażenie, że gdybym tego nie zrobiła, to On mógłby mnie nawet zabić. Wiem, że to dziwnie brzmi, ale tak poważnie to wyglądało. Wtedy podjęłam decyzję o odejściu z pracy. Gdy tak postanowiłam, bóle ustąpiły, poczułam się lepiej, a badania specjalistyczne nie wykazały już odchyleń od normy.

Po wyjściu ze szpitala byłam jeszcze osłabiona i miałam zwolnienie lekarskie. W sumie były to dwa miesiące. Podczas tego zwolnienia, pani Ala – opiekunka mamy zrezygnowała z dalszej służby ze względu na swoją sytuację rodzinną. No tak, wiedziałam, że to miejsce jest dla mnie. Moje siostry próbowały jakoś zaradzić tej sytuacji i poszukiwały opiekunki. Nie pojawił się nikt odpowiedni, bo obie poprzednie bardzo podniosły poziom naszych oczekiwań. Po prostu były bardzo dobre i właśnie podchodziły do mamy z sercem, mimo, że ona bywała dla nich przykra. Ostatnią deską ratunku wydawał się być MOPR i wynajęcie tam opiekunek. I tu niespodzianka: opłata za te godziny, w których siostra była w pracy wynosiła tyle, ile moja wypłata w pracy! I tutaj moje siostry się poddały i pogodziły z sytuacją, że to ja mam się zająć mamą.

 

5. Wejście w nowy sezon 23.12.2010

W tym czasie brzmiało we mnie cichutko, ale wyraźnie Boże przykazanie, bardzo proste słowo, które w Polsce zna każde dziecko: „Czcij ojca swego i matkę swoją, abyś długo żył i aby ci się dobrze działo na ziemi”. Rozważałam to w moim sercu, podziwiałam Bożą mądrość i Jego sposoby na błogosławienie ludzi. On tak postanowił, że będzie błogosławił tych, którzy okazują szacunek rodzicom i troszczą się o nich, gdy zachodzi taka potrzeba. Wiemy jak często ludzie sami rezygnują z błogosławieństwa oddając starszych rodziców do domów opieki. Nie chcę nikogo potępiać, bo wiem, że są różne sytuacje życiowe i nawet ludzie wierzący mają zróżnicowany poziom wiary, ale myślę, że niektórzy kiedyś będą zaskoczeni, gdy zobaczą jakie dobre rzeczy ich ominęły z tego powodu. Ja postanowiłam podjąć to ryzyko i niejako wystawić Boga na próbę. Jednak jeszcze pytałam Go, czy rzeczywiście tak ma być? Z jednej strony cieszyłam się na ten nowy sezon, ale zdawałam sobie sprawę że to jest ryzyko. Przeczuwałam, że to będzie trwało trzy do trzech i pół roku.

Chociaż miałam już tyle dowodów na to, że Bóg chce, żebym weszła w zupełnie nowy czas, to jednak jeszcze próbowałam negocjować z Bogiem i dać Mu „ostatnią szansę” na wycofanie się. Zwyczajnie czułam obawę przed zmianami, typowy flegmatyk. Nigdy nie byłam w sytuacji osoby bezrobotnej, bo mam zawód, którego przedstawiciele są ciągle poszukiwani. Negocjacje chciałam zakończyć położeniem runa, czyli jeśli coś się wydarzy, to robię to, ale jeśli nie, to robię tamto. Sytuacja ta znana jest z historii o Gedeonie opisanej w Księdze Sędziów. U mnie runem miał być wynik rozmowy z moją znajomą, o której wiedziałam, że usilnie poszukuje pracy, nawet opieki nad osobą starszą. Zanim zadzwoniłam do niej z tą propozycją, to wyobrażałam sobie, że przyjedzie, zobaczy mamę, i będzie się zastanawiać. Tymczasem ona odmówiła od razu! Wiedziałam, że za tym stoi Bóg i już miałam odpowiedź.

Wydarzenia te miały miejsce w lutym 2008, wtedy złożyłam w pracy wypowiedzenie. Początkowo zostało ono przyjęte z niedowierzaniem, ale później się z tym pogodzono. Ludzie, których miałam pod opieką bardzo żałowali, że odchodzę, były łzy i wiele ciepłych słów. Ten okres wypowiedzenia był dla mnie bardzo miły, bo nigdy nie usłyszałam na mój temat tylu dobrych rzeczy, jak wtedy. Mnie też było ciężko się z nimi żegnać, szczególnie żal mi było samotnych, starszych kobiet, wdów, które są często pogardzane. Ale to nie mogło mnie zatrzymać. W końcu jestem przecież Niezatrzymywalna   .

Czekało mnie nowe, które ostatecznie rozpoczęło się w maju 2008.

 

6. Początek lat szabatowych 23.12.2010

W połowie 2008 roku zaczęły się moje lata szabatowe. W tym czasie nie pracowałam zawodowo, ale też nie było miejsca na lenistwo, po prostu robiłam inne rzeczy niż dotychczas. Mieszkałam też w innym mieście, bo przeniosłam się do mamy, ze względu na to, żebyśmy mogły obie z siostrą wykonywać czynności pielęgnacyjne przy mamie.

Kiedy jeszcze pracowałam w okresie wypowiedzenia, Bóg przypomniał mi pewien werset z Apokalipsy św. Jana o kobiecie, która musiała uciekać na pustynię, gdzie była żywiona przez trzy i pół roku. Odebrałam to jako potwierdzenie mojego poprzedniego wrażenia o trzech latach szabatowych. Chociaż ta kobieta musiała mieszkać na pustyni, czyli w miejscu trudnym do życia dla człowieka, to jednak Bóg zatroszczył się o pokarm dla niej. Te słowa bardzo mnie pocieszyły.

Ostatni wieczór w domu spędziłam w gronie kilkorga przyjaciół, a po ich wyjściu zadzwoniła moja dawno niewidziana koleżanka, która pracowała w Anglii przy starszych osobach. Od niej dowiedziałam się o istnieniu sprzętu ułatwiającego przenoszenie osób obłożnie chorych. Dzięki, Emilko, za Ciebie i za tę informację, bo miała znaczący wpływ na moje życie.

Po przyjeździe do mamy zaczęłyśmy z siostrą szukać w internecie informacji o takim sprzęcie i możliwości zakupu. Znalazłyśmy kilka ofert, niestety, ceny tego urządzenia przekraczały nasze możliwości, szukałyśmy dalej. W sklepie medycznym podano nam kontakt do przedstawiciela handlowego pewnego sklepu, oferującego najtańsze i najmniejsze podnośniki, bo tak się to nazywa. Wystąpiłyśmy w imieniu mamy z wnioskiem o dofinansowanie z Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie. Okazało się, że musimy czekać kilka miesięcy, bo takie wnioski rozpatrują dwa razy w roku. Jeżeli dokona się zakupu przed przyznaniem dofinansowania, to automatycznie się je traci.

Był to więc czas dla mnie trudny, bo chociaż miałyśmy już od roku wózek-toaletę, to jednak samej ciężko mi było posadzić na nim mamę. Kilkakrotnie mama lądowała na podłodze i wtedy konieczna była pomoc mojego szwagra, który przyjeżdżał i podnosił mamę. Dzięki, Marku, za twoją pomoc. Często przyjeżdżała też Kinga, moja siostrzenica i chętnie pomagała przy mamie. Dzięki, Kingusiu, za twoje wrażliwe serce.

 

7. Zakup Sprzętu

Mama stawała się coraz mniej sprawna. Rano sadzałam ją w fotelu, który przysuwałam do jej łóżka, ale musiała stanąć i zrobić jeden kroczek. Oczywiście ja trzymałam ją mocno za ręce, żeby nie upadła. Czasami nie udawało jej się nawet stanąć na nogach, chociaż bardzo się starała, wtedy siedziała na kanapie, obłożona poduszkami. Ale przeważnie całe dnie spędzała w fotelu, siedząc na poduszce przeciwodleżynowej.

Kiedy podjęłyśmy starania o podnośnik, odwiedził nas przedstawiciel sklepu medycznego, żeby dobrać rodzaj sprzętu do warunków lokalowych. Kiedy zobaczył mamę, od razu zaproponował rozważenie zakupu wózka inwalidzkiego, który dawałby jej większy komfort i w większym stopniu chronił przed odleżynami. Ale wtedy nie byłyśmy na to gotowe. Trudno nam było przyjąć to do świadomości, że mama jest na wózku inwalidzkim. Siedzenie w fotelu było czymś normalnym, na wózku inwalidzkim – już nie.

Jesienią 2008, około października-listopada, miałyśmy wreszcie podnośnik! Zaczęła się nauka obsługiwania tego urządzenia. Ale było już znacznie łatwiej. Byłam ciekawa, czy będę w stanie pracować z nim samodzielnie, bo Emilka mówiła mi, że w zasadzie powinny to robić dwie osoby. Z czasem szło mi coraz lepiej. A w sercu cały czas miałam pragnienie, żeby przenieść się z mamą do mnie. Warunkiem była samodzielność w obsłudze podnośnika, bo u mamy byłyśmy obie z siostrą, chociaż ona pracowała, ale po przyjściu z pracy już byłyśmy we dwie. Poza tym w tym samym mieście mieszkała moja druga siostra ze swoją rodziną, i często korzystałyśmy z ich pomocy. Była to więc ryzykowna decyzja, ale nie mogłam się oprzeć temu pragnieniu. Już obmyślałam przygotowania do przeprowadzki i cieszyłam się z tego.

Był to też czas oswajania się z decyzją o zakupie wózka inwalidzkiego i zaczęłyśmy się o niego starać. Wizyta u neurologa po wypisanie wniosku, potem w NFZ, potem w MOPR i znowu kilkumiesięczne oczekiwanie na dofinansowanie. W tym czasie pojawiły się jeszcze kolejne problemy, bo okazało się, że sklep zgubił nasz wniosek i całą procedurę trzeba zacząć od początku: neurolog, NFZ i tłumaczyć wszędzie co się stało. Wreszcie się udało i po tych wszystkich perypetiach, i zmianie sklepu, w kwietniu 2009 mama miała wózek.

 

8. Wreszcie u siebie

Kiedy mama już miała wózek i rzeczywiście siedziało się jej na nim dużo wygodniej niż w fotelu, a ja sama radziłam sobie z czynnościami pielęgnacyjnymi przy pomocy sprzętu rehabilitacyjnego, to zintensyfikowałam starania o naszą przeprowadzkę do mnie. Było to duże przedsięwzięcie, bo trzeba było przewieźć niepełnosprawną osobę, sprzęt i sporo innych rzeczy do miasta oddalonego o 40 kilometrów. Wśród przewoźników sanitarnych szukałam odpowiedniego środka transportu dla mamy, ale proponowane rozwiązania nie satysfakcjonowały nas.

Marek, mój szwagier, od początku mówił o swoim koledze, który ma busa i może mamę i nas wszystkich, a także wszystkie bagaże zawieźć jednym kursem. Początkowo ten pomysł nie wydawał się nam dobry, bo przede wszystkim brałyśmy pod uwagę bezpieczeństwo mamy. Jednakże po rozważeniu całości sytuacji, w tym tego, co proponował transport sanitarny, zdecydowałyśmy, że propozycja Marka jest najlepsza.

Odpowiednio wcześniej trzeba było przygotować moje mieszkanie na nasz pobyt. Irmina zorganizowała męską ekipę do przesuwania mebli, a Kuba dokonał niezbędnych przeróbek kanapy dla mamy. Bardzo Wam dziękuję za pomoc.

Wreszcie pod koniec kwietnia 2009, pewnej pięknej soboty, miała miejsce nasza przeprowadzka. Największa w tym zasługa Marka, który miał największy wkład, bo zaniósł sprzęt rehabilitacyjny na drugie piętro, bez windy, a także wniósł na rękach naszą mamę! Ktoś taki jest prawdziwym skarbem. Dziękujemy, Marku, za wszystko.

Nareszcie byłam u siebie. Cieszyłam się bardzo, ale przede mną były nowe wyzwania. Zaprowadzanie nowego porządku w domu zajęło mi kilka tygodni, bo mogłam robić to tylko wtedy, kiedy akurat nie musiałam zajmować się mamą. Był to dla mnie czas i wspaniały, i trudny. Mama bywała bardzo pobudzona, potrafiła nie spać dwie doby z rzędu, przy nachodzących ją stanach depresyjnych, kiedy rozpaczała z sobie tylko znanego powodu. Tabletki nasenne, po których ludzie śpią sześć godzin, uspakajały mamę na godzinę. I to zmaganie z jej depresją było dla mnie najtrudniejsze. Modliłam się, ale musiałam zacząć stosować stopery, bo bez nich nie dałabym rady tego przetrwać.

Ale najważniejsze było to, że u mnie miałyśmy zdecydowanie lepsze warunki. Mama mieszka w większym mieście, przy bardzo ruchliwej ulicy, pełniącej rolę trasy tranzytowej dla TIR-ów, których było tak dużo, że czasem  przypominały pociąg. Mieszkanie w takim miejscu to prawdziwy koszmar, a najgorzej jest latem, kiedy po uchyleniu okna hałas w mieszkaniu nie pozwala się porozumiewać, czasem nie słychać telefonu. Duże stężenie spalin uniemożliwia normalne wietrzenie mieszkania. I ta ruchliwa ulica była dla mnie podstawowym powodem do przeprowadzki, bo ja mieszkam w mniejszym mieście, z dala od głównego traktu, niedaleko lasu… nawet słychać śpiew ptaków! Można otworzyć drzwi na balkon i przystawić do nich mamę na wózku, bo niestety drzwi są węższe od wózka i na balkon się nie wjedzie. Ale jest zupełnie inaczej…

Poza tym, u mnie można wjechać podnośnikiem do łazienki i WC, więc można mamę wykąpać w wannie. Same plusy. No, powiedzmy, sporo plusów.

Kiedy już byłyśmy u mnie, można było zrealizować jeszcze inny pomysł, który miałam w sercu. Ale o tym napiszę w następnym odcinku.

 9. Boże, czy Ty rzeczywiście to masz na myśli?

Nadszedł czas, żeby opowiedzieć o tym, co w tym czasie działo się na płaszczyźnie duchowej, bo to właściwie jest powodem, dla którego podjęłam się pisać tego bloga.

Po śmierci mojego ojca, kiedy poszukiwałyśmy opiekunki dla mamy, wyobrażałam sobie, że scenariusz się powtórzy, to znaczy mama będzie coraz bardziej chora, aż umrze z powodu tych chorób. Ale wtedy pojawiło się coś, czego nie oczekiwałam, zaczęłam miewać sny o tym, że mama wstaje z fotela, chodzi i jest zdrowa. Kiedy chorował ojciec, nigdy nie miałam snu o jego uzdrowieniu, przeciwnie – miałam tylko jeden sen i to o jego śmierci. Dlatego nie spodziewałam się niczego innego w przypadku mamy. Jednak te sny o uzdrowieniu się powtarzały. Na początku nie przywiązywałam do nich wagi, aż do czasu, kiedy jakby „przypadkiem” przeczytałam na stronie internetowej Mahesha i Bonnie Chavda, których służba dla Boga jest potwierdzana cudami, o uzdrowieniu ponad dziewięćdziesięcioletniej niewidomej kobiety. Wtedy zaczęłam myśleć o uzdrowieniu, o Bogu, który nie ma względu na osobę i stać Go na to, żeby „marnować” swoją moc na uzdrowienie staruszki, gdy tyle młodych osób choruje. Ale Bóg jest suwerenny, to jest Jego moc i Jego plany. On nie musi się ograniczać jak NFZ, u Niego jest zawsze obfitość. Od tego czasu wyczekiwałam na to, co może się stać, lub na potwierdzenie. Czy Bóg rzeczywiście ma to na myśli?

I tym potwierdzeniem był artykuł, na który natknęłam się też „przypadkiem” w grudniu 2007, kiedy byłam na zwolnieniu lekarskim po pobycie w szpitalu. Tłumacząc „Moc Komunii” i zachwycając się objawieniem, jakiego Bóg udzielił Anie Mendez, ze zdumieniem przeczytałam o uzdrowieniu człowieka przykutego do łóżka z powodu choroby Alzheimera, na którą cierpi też moja mama. Mój duch był bardzo poruszony, wiedziałam, że Bóg do mnie mówi przez ten artykuł. Pamiętam, że zaraz podzieliłam się tym z moją siostrą i od tego dnia, a była to akurat Wigilia 2007, rozpoczęłyśmy codzienne celebrowanie Komunii, ogłaszanie mocy zmartwychwstania i modlitwę o uzdrowienie mamy.

Miałyśmy już niejako trzech świadków: sny, uzdrowienie niewidomej staruszki i przykutego do łóżka mężczyzny z chorobą Alzheimera. Tego już nie powinno się zignorować. Wytrwale, dzień w dzień celebrowałyśmy Komunię i modliłyśmy się. Prosiłyśmy Pana, żeby pokazał nam korzeń tej choroby, miałam wrażenie, że chodzi tu o nieprzebaczenie, ale co tu robić, kiedy osoba chora już nic nie pamięta. Mama już nas nie rozpoznawała, ja byłam dla niej mamusią, lub jej siostrą Marysią, mama wtedy już nic nie pamiętała ze swojego życia. Zaczęłyśmy wyznawać Bogu wszystkie grzechy, jakie nam tylko przyszły do głowy w związku z naszą rodziną. Niewyznane Bogu grzechy mogą być przyczyną przekleństwa i choroby, tak pisze w Biblii. Na pozór nic się nie działo, ale napierałyśmy w modlitwie. Wtedy inne osoby z naszej rodziny też zaczęły śnić sny o uzdrowieniu mamy. To mnie zachęcało do trwania przed Bogiem w tej sprawie. Aż wreszcie coś się wydarzyło.

Po dziesięciu miesiącach modlitw, odwiedziła nas siostra mamy i opowiedziała nieco historii rodzinnych, których nie znałyśmy. Była to dla nas wskazówka, że Bóg odpowiada na nasze wołanie i prowadzi w kierunku dalszej pokuty. Był to październik 2008, po pokucie nic się nie wydarzyło, ale wiedziałam, że jesteśmy na właściwej drodze, trzeba nadal prosić o Boże objawienie. Ponieważ nic więcej Bóg nam nie pokazał, moim pragnieniem było, żeby o mamę pomodliły się osoby, które mają wgląd w duchową rzeczywistość i dlatego tak chciałam wziąć mamę do siebie, bo te osoby, o których myślałam mieszkały niedaleko mnie.

I to pragnienie mojego serca spełniło się, kiedy już byłyśmy u mnie. Odwiedzili nas najpierw Mirek z Gosią, przez których Bóg dał mi zachętę do dalszej modlitwy. Potem byli u nas Czesiek z Elą, którym Bóg zaczął pokazywać duchowe podłoże chorób mamy.

Jestem bardzo wdzięczna Bogu za to, że mówi do nas i przysłał do nas te osoby, które modliły się o mamę, i którym też serdecznie dziękuję.

 

10. Krótkie rozważanie: Dlaczego chrześcijanie chorują?

Nie ma wydarzeń bez znaczenia. Wszystko, co się dzieje wywołuje jakiś skutek. Jeżeli nie natychmiastowy, to odległy, albo oba. To, co robimy, czy nawet myślimy, kiedyś przyniesie owoc. Zadziwiający jest ten artykuł Davida van Koeveringa „Skok kwantowy”. Wszystko jest zarejestrowane, Bóg wszystko widział. Ale obserwuje nas nie tylko Bóg. Szatan także ma swoich obserwatorów, którzy wyłapują nasze potknięcia, aby ich użyć do tego, żeby nas wziąć w niewolę. Biblia uczy nas, że skutki grzechu człowieka mogą sięgać jego potomków do czwartego pokolenia. Nasze myśli są polem bitwy pomiędzy Bogiem, a szatanem. Jakie są nasze myśli, takie są nasze czyny. Jest też dobra wiadomość: Bóg pamięta nasze dobre czyny aż do tysięcznego pokolenia naszych potomków.

Żyjemy w Polsce, kraju z nazwy chrześcijańskim, ale w praktyce pogańskim. Polacy zazwyczaj znają Dziesięć Przykazań, ale mało kto traktuje je poważnie. Jak wielu znasz takich ludzi, którzy kochają Boga całym swoim sercem, umysłem, i całą swoją siłą, a bliźniego swego, jak siebie samego?  Dopóki człowiek nie przeżyje swojego osobistego spotkania z Bogiem i nie nawróci się – jest poganinem. Wychowanie w chrześcijańskiej rodzinie i chodzenie do kościoła nie czyni z nas chrześcijan, podobnie jak przebywając w garażu nie staniesz się samochodem.

Jesteśmy narażeni na skutki grzechów naszych przodków do czwartego pokolenia wstecz, czyli do prapradziadków, stanowią oni grupę 30 osób. Najczęściej nie mamy pojęcia w jaki sposób mogli oni grzeszyć, ale analizując wydarzenia w rodzinie, dawne i bieżące możemy z dużym prawdopodobieństwem dojść do ich grzechów. Na grzechy przodków nakładają się dodatkowo nasze własne. Tu jest już łatwiej, bo te możemy sobie przypomnieć. Oczywiście, gdy dochodzimy do takiego miejsca, że nie wiemy co dalej, wtedy czekamy na Ducha Świętego, który nam przypomni nasze grzechy, lub objawi grzechy przodków, o których nie wiedzieliśmy. Dlaczego to jest ważne? Bo niewyznane grzechy blokują przyjęcie Bożego błogosławieństwa, na przykład uzdrowienia. Kiedy przyjmujemy Jezusa do serca, jako naszego osobistego Zbawiciela i Pana, i decydujemy się Go naśladować, to otrzymujemy moc do tego, żeby rozprawić się z każdym grzechem w naszym życiu. Duch Święty przekonuje nas o tym. Każdy grzech powinniśmy wyznać Panu i przeprosić Go. Jeżeli ktoś tak odczuwa, to powinien także wyznać grzechy duszpasterzowi, usługującemu w danym kościele, lub innej osobie, a nawet publicznie przed całym kościołem. Ale tu nie powinno być żadnych nacisków. Każdy odpowiada za siebie przed Bogiem. Niektórzy uczą, że wcale nie powinno się wyznawać grzechów, wystarczy, że poprosisz Jezusa, żeby wszedł do twojego serca, i kiedy On to zrobi, to wszystkie grzechy masz od razu przebaczone. Chciałabym, żeby tak było, ale praktyka pokazuje coś innego.

Ktoś mógłby zapytać: „Czy to konieczne, żeby „grzebać” w czyichś i swoich grzechach? Po co do tego wracać? Przyjąłem Jezusa i odcinam się od przeszłości tzw. grubą kreską. Odcinam się od rodziny, to są poganie, nie znają Boga”. Czy taka postawa jest właściwa? Według mojego rozeznania, biorąc pod uwagę całość nauczania Biblii, raczej nie.

Dlaczego chrześcijanie chorują? Choroba jest zazwyczaj konsekwencją grzechu albo naszego, albo przodków. Jest przekleństwem, choroba nie pochodzi od Boga, w niebie nie ma chorób. Pan Jezus, kiedy żył na ziemi, nie dawał ludziom chorób, ale przeciwnie, uzdrawiał. Bóg nienawidzi grzechu, ale kocha człowieka. Chory człowiek zazwyczaj szuka ratunku, chce być zdrowy. W wielu chorobach medycyna jest bezradna i dlatego wydaje mi się, że takie choroby mogą mieć podłoże duchowe, mogą je wywołać grzech i demony. (Oczywiście nie zawsze tak jest, bo mamy w Biblii przykład, kiedy nie zgrzeszył ani chory, ani jego rodzice, i wtedy Pan Jezus powiedział, że ta choroba jest na to, żeby się objawiła Boża chwała.) I kiedy taki chory zostaje doprowadzony do ostateczności, bo nie pomaga mu ani medycyna, ani tzw. medycyna niekonwencjonalna, (która najczęściej opiera się na magii), wtedy człowiek przypomina sobie o istnieniu Boga i zwraca się do Niego jako ostatniej deski ratunku. I kiedy Bóg widzi, że człowiek zaczyna Go traktować poważnie, wtedy zaczyna odpowiadać na jego modlitwę. Czy Bóg wszystkich uzdrawia? Widzimy, że nie. Dlaczego jednych uzdrawia, a innych nie? Trzeba spytać Boga. Ja nie wiem. Wiem, że ważniejsze od uzdrowienia jest przyjęcie zbawienia, bo to decyduje gdzie spędzimy wieczność. Ale kiedy Bóg obiecuje, że kogoś uzdrowi, to należy z Nim współpracować w celu wypełnienia się Bożego planu, bo kiedy tego nie robimy, to mijamy się z Bogiem, a to jest definicja grzechu. Kiedy Bóg kogoś uzdrawia, to po pierwsze wzbudza dziękczynienie i chwałę w sercach ludzi, a po drugie wzrasta wiara i inne osoby też mogą być uzdrowione. Bóg chce uzdrawiać, ale czeka na naszą współpracę.

Polecam lekturę książki na ten temat „Zintegrowane Podejście do Biblijnej Służby Uzdrawiania”, której autorami są Chester i Betsy Kylstra.

 

11. Modlitwa i walka duchowa

Biorąc pod uwagę te opisane wcześniej informacje, które jak wierzę były Bożymi wskazówkami dla mnie, starałam się zrobić wszystko, co możliwe, żeby uzdrowienie mamy stało się faktem. Jak już wspomniałam, Bóg zaczął pokazywać pewne rzeczy Eli i Cześkowi podczas ich pierwszej wizyty u nas. Umówiliśmy się na modlitwę, mieliśmy w tym dniu też pościć. Kiedy do niej doszło, zaczęliśmy od wyznawania grzechów – naszych i naszych przodków, z których pokutowałyśmy i ogłaszałyśmy moc krwi Jezusa nad nami. Następnie Ela i Czesiek modlili się o nas, to znaczy o mamę, moją siostrę i mnie. Duch Święty przyszedł i wychodziło wiele złych duchów, ale cały egzorcyzm przebiegał bardzo spokojnie, duchy szybko wychodziły z ziewaniem.

Chcę tutaj wspomnieć o jeszcze jednej ważnej rzeczy, którą zrobiłyśmy przed modlitwą. Było to pozbycie się wszystkich przedmiotów, o których Biblia mówi, żeby ich nie przynosić do domu i nie przechowywać. Są to rzeczy związane z obcymi kultami, bo za nimi może stać moc demoniczna. Mama przechowywała u siebie takie przedmioty, były to na przykład książki z niebiblijnym nauczaniem, czy amulety w postaci medalików. Przechowywanie takich rzeczy mogłoby stanąć na przeszkodzie procesowi uwolnienia i uzdrowienia. Na szczęście w naszym przypadku tak nie było.

Po modlitwie i uwolnieniu mama stała się spokojniejsza, ale nie było spektakularnego efektu. Ja kontynuowałam modlitwę codziennie, ogłaszając nad mamą moc krwi Jezusa i moc Jego zmartwychwstania.

Po około dwóch tygodniach od modlitwy, w lipcu 2009, podczas obiadu doszło do bardzo dramatycznych wydarzeń. Mama nagle dostała dreszczy z gorączką 40 stopni Celsjusza, z wymiotami, i wstrząsem. Momentalnie zrobiła się sina, zlana zimnym potem i przestała oddychać. Natychmiast przystąpiłam do walki z duchem śmierci, którego związałam i rozkazałam mu odejść w imieniu Jezusa. Wiedziałam, że to szatan usiłuje pokrzyżować Boże plany. Po modlitwie mama zaczęła oddychać, ciśnienie krwi jeszcze było niskie, ale stan zdrowia już się poprawiał. Ze względu na dramatyczny przebieg tego zdarzenia, zdecydowałam się wezwać pogotowie ratunkowe, które zabrało mamę do szpitala. Tam zdiagnozowano ostrą infekcję dróg moczowych i podano antybiotyk w kroplówce. Kiedy rano nazajutrz dotarłyśmy z siostrą do szpitala, mama była już w dobrej kondycji. W zasadzie mogłybyśmy ją już zabrać do domu, ale lekarze byli temu przeciwni. Po kilku dniach mama została wypisana do domu w stanie poprawy.

Dziękuję Bogu za Jego inspirację i moc. Za Jego działanie i wierność.

Ela i Czesiek byli u nas jeszcze kilka razy. Razem modliliśmy się i uwielbialiśmy Boga. Podczas jednej z takich modlitw o mamę, Ela odebrała od Pana, że ma się modlić o synapsy. Nie wiedziała co to jest, bo nie jest związana z medycyną, więc zapytała mnie. Wyjaśniłam jej, że właśnie w synapsach objawia się choroba Parkinsona. Był to dla mnie kolejny znak, że Bóg chce uzdrowić mamę, bo po co by jej mówił, żeby się modlić o synapsy, gdyby chciał ją odwołać?

Czyż Bóg nie jest wspaniały?

 12. Kryzys  

Potem było kilka miesięcy względnej równowagi w stanie zdrowia mamy. Codziennie modliłam się o mamę i brałyśmy Komunię, ogłaszając moc zmartwychwstania i krwi Jezusa nad mamą. Słuchając wykładów doktora H. Wiei dowiedziałam się, że niedawne badania neurofizjologiczne pokazały, że mózg lepiej rozwija się, gdy dana osoba znajduje się w atmosferze miłości, i okazuje się jej akceptację słowami i gestami. Okazało się, że nie tylko u młodzieży, ale także w starszym wieku, tworzą się wtedy nowe połączenia pomiędzy neuronami w mózgu. Starałam się więc okazywać mamie jeszcze więcej miłości, żeby wykorzystać wszelkie możliwości dla dokonania się uzdrowienia.

Problemem były zaburzenia połykania, które pojawiły się parę lat wcześniej i niestety narastały. Mama krztusiła się przy karmieniu i połykała z wyraźną trudnością. Do tego dołączył się ślinotok. Są to objawy choroby Parkinsona. Od początku 2010 roku dolegliwości te znacznie utrudniały przyjmowanie posiłków.

Od chwili naszego przyjazdu do mnie, często odwiedzała nas Józia, z którą modliłyśmy się razem i ona pomagała mi przy pielęgnacji mamy. Józia, bardzo dziękuję za wszystko, co zrobiłaś dla mnie, za ogromne wsparcie.

Na 3 maja 2010 roku postanowiłam zaprosić kilka osób i przygotować obiad. Tego dnia mama już nie mogła zjeść kolacji, bardzo się krztusiła. Wieczorem, kiedy już leżała w łóżku, pojawiła się duszność. Zaczęłam się modlić, ale duszność się nasilała. Musiałam wezwać pogotowie ratunkowe. Mama została zabrana do szpitala. Tam wykonano badania i stwierdzono, że ona umiera na chorobę Parkinsona. Nie bardzo mogłam się z tym zgodzić, wydawało mi się, że można by podać antybiotyk, bo bardziej mi to wyglądało na infekcję dróg oddechowych, ale lekarz w szpitalu nie widział takich wskazań. O czwartej wróciłyśmy ze szpitala. Duszność narastała. Miałam w domu opakowanie antybiotyku i próbowałam podać mamie rozkruszoną tabletkę, ale niestety, nie była w stanie nic przełknąć, nawet łyżeczki herbaty.

Rano zadzwoniłam do pani doktor z przychodni, która przyjechała do mamy. Zgodziła się ze mną, że można podać antybiotyk i wypisała receptę na lek dożylny. Przyjechała moja siostrzenica Kinga i razem zajmowałyśmy się mamą, podałam jej dożylny antybiotyk i podłączyłam kroplówki. Ale mama dusiła się coraz bardziej. Około południa, kiedy stan pogarszał się systematycznie, i mama wyglądała coraz gorzej, ja zaczęłam się łamać. Może ona rzeczywiście umiera, może ci lekarze mają rację? Czy Bóg rzeczywiście mówił o uzdrowieniu, czy to mój wymysł? Całkiem się rozkleiłam i zaczęłam płakać. Płakałyśmy obie z Kingą. Zadzwoniłam do siostry, że z mamą jest coraz gorzej. Szybko się zorganizowali, obie siostry i szwagier, i przyjechali do mnie. Stwierdzili, że zabierzemy mamę do szpitala w mamy mieście.

Kiedy jechaliśmy samochodem, spytałam moje siostry jakie mają wrażenia odnośnie tej sytuacji. Obie zgodnie stwierdziły, że nie sądzą, że mama już ma umrzeć. Tak samo mówiła też pani doktor z przychodni, że to nie pasuje na duszność z powodu choroby Parkinsona, ze względu na zbyt ostry przebieg, ale sądziłam, że tylko chce mnie pocieszyć. Mama dobrze zniosła podróż i nawet spała w jej trakcie.

Pojechaliśmy od razu do szpitala. Tam nie bardzo chcieli mamę przyjąć, znowu utrzymywali, że ona umrze bardzo szybko, i lepiej, żeby to było w domu, ale w końcu mama została przyjęta. Wykonano jeszcze dodatkowe badania i pojechałyśmy na salę chorych, podłączono kroplówkę. Kiedy wieczorem wychodziłyśmy ze szpitala i żegnałyśmy się z mamą, nie wiedziałam, czy rano będzie jeszcze żyła.

Dziękuję wszystkim, którzy wspierali mnie w tym czasie. Nie chcę tu wymieniać imion, żeby kogoś nie pominąć. Bardzo dziękuję za wasze modlitwy, pociechę, telefony. Mnie trudno było modlić się w tym czasie. Pomimo, że miałam za sobą dwa ciężkie dni i nieprzespaną noc, to tej nocy nie mogłam spać, myślałam o mamie. Telefonu ze szpitala nie było, więc mama chyba żyła.

Okazało się, że stan zdrowia mamy znacznie się poprawił, nie miała już duszności, bo jeszcze wieczorem podano jej w kroplówce inny antybiotyk, i już ta jedna dawka dała tak dobry efekt. Chwała Bogu! Duszność ustąpiła, ale nadal nic nie połykała. Po kilkudniowym pobycie mamę wypisano ze szpitala.

Czekałam na Boga i byłam ciekawa co On uczyni, jak dalej poprowadzi naszą sprawę? Czy może już uzdrowi mamę? Na kroplówkach długo się nie pożyje. Zresztą były ogromne problemy z wkłuciami dożylnymi, ponieważ mama ma bardzo kruche i cienkie żyły. Właściwie toczyłyśmy walkę o niemalże każdą kroplę płynu infuzyjnego. Czasem trzeba było trzymać mamie rękę w pewnej pozycji przez cały czas podawania kroplówki. Przypominało mi się wtedy zdanie, które powiedział Mirek podczas modlitwy o mamę: „Bóg pompuje życie do krwiobiegu mamy”.

W tym czasie niepewności Pan znowu mnie pocieszył, tym razem poprzez świadectwo, które przeczytałam w książce Dutcha Sheets’a „Modlitwa z Autorytetem”. Znajduje się ono na stronach 22-23 i mówi o tym jak pewne małżeństwo modliło się o starszego człowieka, wujka tej kobiety. Jego stan był beznadziejny, leżał w szpitalu i lekarze twierdzili, że nie dożyje do następnego dnia. Ale to małżeństwo odebrało od Pana słowo, że to jeszcze nie jego koniec i modlili się. Rano wujek jeszcze żył, a nawet czuł się lepiej, a w ciągu kilku dni opuścił szpital i bardzo szybko wyzdrowiał! To doświadczenie spowodowało, że nawiązał relacje z rodziną, pojednał się z córkami i żył jeszcze dwa lata w dobrym zdrowiu.

To świadectwo i wszystko, co się wtedy działo, ciągle mnie zadziwiało, że Bóg jest taki dobry i wierny. Ale większe zdziwienie było jeszcze przede mną. Opiszę je  w następnym odcinku.

 

13.  Boże, co się dzieje?

Te wydarzenia, o których pisałam ostatnio i  teraz działy się  jakby poza mną. Miałam wrażenie że gram w jakimś filmie, nieznając scenariusza, ale wiedziałam, że niedaleko znajduje się Reżyser, który wie, co się dzieje i nad wszystkim czuwa. Jednak rzeczy działy się naprawdę i wymagały podejmowania prawdziwych decyzji.

Mama była w domu, po wyjściu ze szpitala, na kroplówkach i nadal nic nie była w stanie przełknąć. Byłam w kontakcie telefonicznym z panią doktor z przychodni, które proponowała operacyjne założenie stomii i odżywianie dożołądkowe. Dla mnie to była zupełna abstrakcja, nie byłam w stanie wyobrazić sobie tego i mojej roli w tym. Nie jestem zwolenniczką uciążliwego leczenia, to znaczy uważam, że leczenie nie może być gorsze od choroby podstawowej, stąd wynikało to zwlekanie. Jednakże trzeba było podjąć jakąś decyzję, bo możliwości podawania kroplówek się wyczerpywały, pielęgniarki nie mogły już wkłuć wenflonu do żyły. Kiedy sytuacja stawała się coraz bardziej podbramkowa, okazało się, że istnieje szansa na założenie dość prostej rurki do żołądka zwanej PEG. Zabieg jest nieuciążliwy dla pacjenta, bo wykonuje go chirurg w szpitalu, i zaraz po zabiegu pacjent idzie do domu. No, to już brzmiało lepiej. Po obejrzeniu PEGa w internecie, i po konsultacjach z rodziną i przyjaciółmi, zdecydowałyśmy się na ten zabieg.

Dwa dni przed zabiegiem były u nas dwie pielęgniarki z przychodni i po wielkich trudach udało im się założyć mamie wenflon do żyły. Niestety, nie udało się tego dnia podać mamie wszystkich kroplówek, bo znowu pękła żyła.

Nazajutrz był dzień poprzedzający zabieg założenia PEGa, a mama nie miała żadnego wkłucia dożylnego, a przecież trzeba było ją nawodnić. Nie połykała już od dwóch tygodni. I wtedy powiedziałam do niej zdecydowanym tonem: „Mamo, musisz pić!” Zrobiłam jej herbatę i podałam łyżeczką. Połknęła. Podałam drugą, połknęła. Wypiła cały kubek herbaty i wcale się nie krztusiła! W poprzednie dni, kiedy próbowałyśmy podać jej łyżeczkę wody, to reakcja była straszna, krztusiła się okropnie. A teraz pije jakby nigdy nic się nie działo. Zrobiłam jej drugi kubek herbaty, wypiła normalnie.

Byłam w szoku. Chodziłam po domu i cały czas pytałam Boga „Co się dzieje? Czy Ty ją Panie uzdrawiasz? Co mam robić? Czy odwołać jutrzejszy zabieg?”

Kiedy tak pytałam Boga, zadzwoniła Marysia i zapytała: „Co się tam dzieje u ciebie? Od rana, jak się modlę, ciągle cię widzę?” Opowiedziałam jej co się stało, a ona powiedziała, że będzie się modlić o wypełnienie się Bożej woli w tej sprawie.

Zadzwoniłam do mojej siostry i opowiedziałam jej co się dzieje. Analizowałam sny, które miałam o uzdrowieniu mamy. We wszystkich mama wstawała i chodziła, i działo się to niespodziewanie, zawsze budziło to moje zdziwienie. Ta obecna sytuacja wyglądała inaczej, bo mama nadal nie chodziła, ale połykała. Moja siostra także nie miała przekonania, że to jest ten czas uzdrowienia. Dlatego jednak nie odwołałyśmy tego zabiegu w szpitalu.

Wieczorem zadzwoniłam do pani doktor z przychodni. Ona też była zaskoczona, ale po zastanowieniu radziła nie rezygnować z zabiegu.

Potem modliłyśmy się i oddałyśmy tę sprawę Panu, przecież On jest ponad wszystkim i wie, czy ten zabieg jest teraz konieczny, czy nie. Jeśli mama ma go uniknąć, to Bóg może do niego nie dopuścić. Był to czas majowych powodzi, myślałam: może droga będzie zalana, może lekarz nie dojedzie.

Następnego dnia pojechałyśmy do szpitala. Lekarz chirurg, który miał wykonać ten zabieg, poinformowany przeze mnie o wczorajszych wydarzeniach, stwierdził od razu, że należy go przeprowadzić. A więc zdałam się na Bożą wolę i 20 maja 2010 roku założono mamie PEGa.

I teraz kolejna niespodzianka. Okazuje się, że żywotność takiego „urządzenia” wynosi do półtora roku. To znaczy do listopada 2011, a to jest ten czas, o którym mówił mi wcześniej Bóg, wtedy upływa dokładnie 3 ½ roku moich lat szabatowych! Bóg jest niesamowity! W Biblii są takie wersety w Księdze Wyjścia 12:40-41: A czas pobytu Izraelitów w Egipcie trwał czterysta trzydzieści lat. I oto tego samego dnia, po upływie czterystu trzydziestu lat, wyszły wszystkie zastępy Pana z ziemi egipskiej.

Jak precyzyjny jest Bóg! Jaki wspaniały! Już się cieszę na to, co On uczyni. Myślę, że przez te wydarzenia, które opisałam tu, Bóg chciał też dodać mi wiary i zachęcić do wytrwałości w modlitwie. Pokazał, że On może czynić cuda, i może jeszcze więcej!

 

14.  Ponowna Przeprowadzka

Po zabiegu założenia PEGa, zgodnie z zaleceniami lekarskimi, mama była karmiona specjalnymi odżywkami dla takich pacjentów ze stomią. Niestety, po kilku dniach, jako działanie uboczne, pojawiła się biegunka. Jest to problem, gdy człowiek jest unieruchomiony i „zapampersowany”. Kiedy już obie z siostrą byłyśmy zmęczone tym problemem, podjęłam decyzję, że będę jej podawać normalne jedzenie, oczywiście zmiksowane. I tak zrobiłam, pomodliłam się też, żeby biegunki ustały. I Pan jest dobry, wysłuchał nas i wszystko się unormowało. Przez kilka dni po wprowadzeniu normalnej diety, mama jeszcze połykała jedzenie, ale potem już nie mogła tego robić i pozostało tylko odżywianie przez PEGa.

W tym też czasie korzystałyśmy z pomocy pielęgniarki z opieki długoterminowej, która przychodziła do domu cztery razy w tygodniu na jedną godzinę i pomagała mi przy porannej toalecie mamy. Była to młoda dziewczyna, bardzo chętna do pomocy i byłam zadowolona z jej podejścia do chorego. Miałam także nadzieję, że dowiem się różnych rzeczy na temat praktycznej pielęgnacji takiej chorej osoby, jak moja mama; na przykład nie wiedziałam jak jej myć zęby, bo mama już nie była w stanie w tym współpracować, ale niestety okazało się, że takich rzeczy pielęgniarek nie uczą.

No i oczywiście znowu pojawiła się nostalgia i chęć powrotu do domu, oczywiście z mamą. I udało się! Pod koniec czerwca 2010 wróciłyśmy do mnie. Tym razem przywiózł nas mój szwagier swoim samochodem osobowym, i wspólnie z moją siostrą wniósł mamę na drugie piętro do mieszkania. Był to dla nich ogromny wysiłek i bardzo im dziękuję za to, że tego dokonali. Niech wam Bóg odpłaci swoja miarą.

Lato spędziłyśmy więc już u mnie. Był to czas względnej równowagi, chociaż narastał problem w nawiązaniu kontaktu z mamą, coraz bardziej zamykała się w swoim świecie, mówiła neologizmami. Problemem był też ślinotok.

Następny kryzys pojawił się w październiku, opiszę go w następnym odcinku.

 

15. Znowu walka

Kolejny kryzys, jak już wspomniałam nadszedł w październiku 2010 roku.

Mama coraz bardziej zamykała się w swoim świecie i coraz trudniej było nawiązać z nią kontakt. W pierwszej dekadzie października pojawiły się też problemy z cewnikiem i musiałam założyć mamie trochę inny typ tego urządzenia. Potem mama była niespokojna i jakby narzekała na bóle, ale nie było możliwości ich zlokalizować. Kiedy w sobotę 9 października przyjechały moje siostry, żeby mamę wykąpać, także skarżyła się na bóle, ale złożyłyśmy je na karb niedawnego problemu z cewnikiem. Po ich odjeździe wieczorem, mama była nadal niespokojna, modliłam się o nią. Oddawała mało moczu, więc sądziłam, że znów coś z cewnikiem. Zadzwoniła w tym czasie Ela, która wcześniej modliła się o mamę, i powiedziałam jej o tym problemie. Ela poradziła mi, żeby położyć ręce na mamie i modlić się w Duchu, aż dostanę wskazówki odnośnie rozwiązania problemu. Zrobiłam tak, ale nic nie odebrałam. Jednak mama się uspokoiła i mocz już odchodził normalnie, sprawa wyglądała na rozwiązaną.

Nazajutrz rano mama była bardzo senna, ale obudziłam ją, aby zrobić poranną toaletę. Prawie cały czas spała, posadziłam ją na wózku toaletowym. Przed dwunastą w południe zauważyłam, że jest blada, ale pomyślałam, że jak śpi to spada ciśnienie. Przygotowałam jej drugie śniadanie i postawiłam na stole w pokoju. Nagle usłyszałam jej charczący oddech, zrobiła dwa wdechy i przestała oddychać. Natychmiast podbiegłam do mamy. Kiedy zobaczyłam, że jest szaro-blada, bez oddechu, głowa jej opadła, to pierwszą moją myślą było: Boże, ona umiera. Ale zaraz pojawiła się druga myśl: Zaraz, jeszcze się nie wypełniły Boże obietnice o uzdrowieniu! Zaczęłam się modlić i walczyć z duchem śmierci. Po krótkiej modlitwie zaczęłam przemawiać do mamy i potrząsać nią, zrobiła wdech i zaczęła oddychać! Chwała Bogu! Potem zmierzyłam jej ciśnienie krwi, było niskie, ok. 60/40.

Wtedy uświadomiłam sobie, co mamie dolegało od kilku dni, a co składałyśmy na karb innych problemów. To były bóle serca i prawdopodobnie właśnie dokonał się jego zawał. No i teraz co robić? Leczenie ostrego zawału opiera się głównie na podawaniu leków przeciwkrzepliwych, a te są u mamy przeciwwskazane ze względu na PEGa, bo mogłoby się to skończyć masywnym krwotokiem i śmiercią. Obserwowałam mamę, jej skóra odzyskiwała powoli normalny koloryt i zaczęła się ocieplać. Kiedy ciśnienie było już wyższe 80/60 i nie było już bezpośredniego zagrożenia życia, zadzwoniłam do pani doktor, chociaż to była niedziela. Od razu zaznaczyłam, że nie chciałabym oddawać mamy do szpitala. Pani doktor zgodziła się ze mną, że nie ma takiej potrzeby i ustaliła mamie leczenie dostosowane do jej stanu zdrowia i współistniejących chorób. Niestety, nie było możliwości wykonania mamie EKG.

Ucieszyłam się, że mama nie będzie musiała iść do szpitala, i że Bóg nie chciał, żeby już do Niego odeszła. Zadzwoniłam do siostry i poinformowałam ją o obecnej sytuacji, natychmiast przyjechała do nas.

Mama już tego dnia czuła się dość dobrze i nie narzekała na nic.

Wieczorem zajrzałam na stronę internetową Any Mendez i dowiedziałam się, że tego właśnie dnia, czyli 10.10.2010 Ana zorganizowała nocną modlitwę, która miała się rozpocząć o godzinie 10. wieczorem. Powodem zwołania tego zgromadzenia modlitewnego była walka z duchem śmierci, którego aktywność zwiększa się w okresie miesięcy jesiennych, czyli w październiku i listopadzie. Jest to oczywiście związane z kultywowanym wtedy świętem zmarłych i Halloween.

Jak cudowny jest Pan! Jak wielkie zwycięstwo wywalczył dla nas umierając na krzyżu! Śmierć została pokonana. Jezus jest zwycięzcą!

 

16. Wstawiennictwo

Po tym ostatnim kryzysie mama czuła się dość dobrze, chociaż czasami pojawiały się jeszcze bóle serca. Ciekawe, że po podaniu tabletki nitrogliceryny nie bardzo chciały ustępować, ale wkrótce po modlitwie nie było po nich śladu! To bardzo zachęcające.

Po kilku dniach od tamtych dramatycznych wydarzeń ja także zaczęłam doświadczać bólów wieńcowych. Miałam wrażenie, że to może być odwet złego za to, że nie pozwoliłam mu na przedwczesne uśmiercenie mamy. I gdy któregoś dnia kładłam się wieczorem spać, doszło mnie słowo o młodym Dawidzie, który już przed walką z Goliatem zaliczył zwycięstwa z lwem i niedźwiedziem. Pomyślałam, że to bardzo niezwykłe zachowanie jak na nastolatka – stanąć do walki z lwem i niedźwiedziem. Nie wiem, czy znalazłoby się wielu dorosłych mężczyzn, którzy by się tego podjęli. Dawid musiał być niesamowicie odważnym i zdeterminowanym człowiekiem. Rano zajrzałam do Biblii, żeby przeczytać ten fragment z 1 Samuela 17:33-36.

Saul zaś rzekł do Dawida: Ty nie możesz pójść do tego Filistyńczyka, aby z nim walczyć, gdyż jesteś młodzieńcem, on zaś jest wojownikiem od swojej młodości. Wtedy Dawid odpowiedział Saulowi: Sługa twój pasał owce ojca swego i bywało tak, że przyszedł lew lub niedźwiedź i porwał jagnię z trzody; wtedy ja biegłem za nim, pokonywałem go i wyrywałem je z paszczy jego; a jeśli rzucił się na mnie, to go chwytałem za grzywę, tłukłem i zabijałem go; otóż lwa i niedźwiedzia kładł trupem sługa twój i ten Filistyńczyk nieobrzezany będzie jak jeden z nich, ponieważ lży szeregi Boga żywego.

Dawid walczył dopiero wtedy, kiedy napastnik porwał mu owcę ze stada i uciekał z nią. Myślę, że w takiej sytuacji większość nawet dorosłych mężczyzn nie zawracałaby sobie głowy jedną owcą. Raczej by się ucieszyli, że wziął owcę, a im dał spokój. Ale Dawid nie był takim człowiekiem. Bóg przemówił do mnie, że Dawid był prawdziwym pasterzem i wstawiennikiem, który nie wahał się stanąć do walki o jedną owcę i narazić swoje życie. I za tym stał Bóg, On dawał Dawidowi i odwagę i namaścił go swoją mocą, żeby pokonał tak potężnych przeciwników. Dawid już w tak wczesnej młodości robił rzeczy, których nie robi przeciętny człowiek.

Miałam wrażenie, że Bóg chce mi powiedzieć, że ja też podjęłam się walki o kogoś, kogo większość ludzi spisałaby na straty, i dlatego zostałam zaatakowana przez tego samego ducha, który wcześniej próbował „porwać” moja mamę. Oczywiście, musiałam stoczyć walkę, teraz już o siebie, i odszedł!

Dzięki Bogu za Jego wyposażenie i cudowne zwycięstwo.

 

17. Blog

I tak powoli doszłam do grudnia 2010. Co się wydarzyło w grudniu? Coś, czego nie oczekiwałam i sama jestem zdziwiona. Zaczęłam pisać tego bloga. Jak do tego doszło? No właśnie, Bóg znów mnie zaskoczył.

Żeby dojść do genezy tego bloga muszę się przyznać, że od dwóch lat czytam regularnie bloga literackiego „Jaśminowa Dolina”. Jest pięknie prowadzony przez wierzącą pisarkę o imieniu Kasia. Ale przez te dwa lata nigdy mi nie przyszło do głowy, że ja mogę coś pisać.

Mniej więcej w tym samym czasie, czyli w grudniu 2009 kupiłam w pewnym amerykańskim wydawnictwie książkę przez internet, e-booka. Jako że tłumaczenie różnych chrześcijańskich rzeczy to moja pasja, więc ją szybko przetłumaczyłam na język polski. Robiłam to z myślą o pewnej mojej znajomej, która udawała się na operację, bo chciałam, żeby ją ta książka zbudowała, ponieważ były w niej opisane przeżycia kobiety leżącej w szpitalu.

I od tego czasu ta książka leżała sobie „w komputerze” trochę zapomniana. Aż do grudnia 2010, bo wtedy dowiedziałam się, że to wydawnictwo, w którym ją kupiłam ma kłopoty finansowe. Wtedy pomyślałam, że dam im to polskie tłumaczenie, może im się przyda do czegoś, bo u mnie jest właściwie niewykorzystane. Poza tym ta  książka była ich bestsellerem. Kiedy zajrzałam ponownie do jej treści, wtedy zaczęła mi świtać myśl o tym, że może ja powinnam spróbować spisać to, co się u mnie dzieje ostatnio. To był ten moment, w którym pomyślałam o pisaniu bloga. I tutaj zachętą dla mnie był właśnie blog Kasi. Oczywiście, zdawałam sobie sprawę, że mój nie będzie taki świetny (przynajmniej na początku), ale może nie będzie gorszy od bloga Andrzeja Leppera, czy Leszka Millera.

Wtedy już podjęłam decyzję, że rozpocznę pisanie 15 grudnia 2010. Niestety, przez kilka dni nie udało mi się go zarejestrować pod taką nazwą, jaką sobie wymyśliłam: „Lata Szabatowe”. W niedzielę 19 grudnia rano wpadłam na pomysł, żeby założyć jakiegoś próbnego bloga pod inną nazwą. Przyszło mi na myśl słowo użyte kiedyś na konferencji przez Anę Mendez – Unstopable, czyli Niezatrzymywalna. I kiedy wprowadziłam je, próbując założyć bloga, wszystko zadziałało! Nawet skądś pojawiło się to zdanie, które służy jako motto, o osiąganiu przeznaczenia w Bogu. Dopuszczam taką możliwość, że On Sam może za tym stać.

Tak więc nadal prowadzę tego „próbnego” bloga. Przez kilka pierwszych dni był ściśle tajny nikt o nim nie wiedział. Jako pierwszej powiedziałam mojej siostrze, a ona odparła, że też myślała o tym, żeby jakoś spisać te nasze rodzinne zmagania.

Tuż przed świętami Bożego Narodzenia pojawiła się kolejna szalona myśl i nie dawała mi spokoju. Mam wysłać informację do wszystkich znajomych, do których mam adresy e-mailowe, że ten blog będzie świadectwem uzdrowienia mamy. Trochę się z tym zmagałam, ale szczerze mówiąc nie trwało to długo. Wiem, że kiedy Bóg coś mówi, to lepiej Go posłuchać, niż przegapić okazję, by pozwolić Mu działać i potem żałować. Warto działać w czasie kairos.

 

18. Zaskakujący Bóg

Tak więc przed świętami Bożego Narodzenia wysłałam e-maila do pewnej grupy ludzi wierzących z informacją o prowadzeniu bloga i o nadchodzącym uzdrowieniu mamy. Zastanawiałam się chwilami: A co będzie, gdy to uzdrowienie nie nastąpi? Dla mnie to nie stanowi problemu, mama jest dzieckiem Bożym i On może ją w każdej chwili powołać do siebie. A co wtedy z obiecanym uzdrowieniem, jeśli ono się nie dokona? Czy to w jakiś sposób mnie nie upokorzy? Nie mam takich obaw. Nad wszystkim panuje Bóg. Jeśli On uzna, że takie upokorzenie jest mi potrzebne, to chwała Bogu, niech wypełni się Jego wola. Pycha chodzi przed upadkiem, a pokora poprzedza chwałę. Jakkolwiek się nie zdarzy, Bóg współdziała ku dobremu z tym, który Go miłuje.

Czy lepiej jest ulec lękowi przed opinią ludzką i wycofać się z wiary w wizję, która wydaje się pochodzić od Boga i może przynieść Mu chwałę przez wypełnienie się Jego woli, czy raczej zaryzykować, podjąć to wyzwanie i ogłosić to, co Bóg chce uczynić? Ja nie miałam wątpliwości, co mam zrobić. Duch lęku przed opinią ludzi jest złym duchem. To pod jego działaniem był Saul, kiedy prosił Samuela, aby go uczcił przed ludźmi, którym wcześniej pozwolił wziąć łupy z tego, co miało być obłożone klątwą i zniszczone. Koniec życia Saula był tragiczny – radził się wróżki. Lęk przed człowiekiem zastawia sidła, i jeśli się mu poddamy, wejdziemy w dalsze związania demoniczne.

Ja wybieram Boga. Wybieram ryzyko. Wybieram wiarę. Wybieram drogę pod prąd. To jest trudne i bardzo potrzebuję zachęty. I Bóg nie zawodzi. Gdy tylko pojawia się zniechęcenie i już myślę, że moje oczekiwania się nie spełnią, wtedy On przychodzi i zachęca, i posila. Bóg jest niesamowicie wierny. Każde Jego słowo jest prawdą. Kiedy wydaje się, że ludzie zawodzą, On pozostaje wierny. Bez Boga nie jest możliwe wytrwanie w takiej sytuacji, w której teraz jestem. Bardzo dużo zachęty otrzymałam przez słowo o namaszczeniu noszowego. Do niesienia noszy potrzeba czterech osób. Ja niosę nosze sama, ale nie do końca. Wiem, że są ze mną aniołowie i oni zastępują tych trzech brakujących noszowych. Czasem bywa trudno, czasem ciężko, a czasem bardzo ciężko, ale Bóg mnie nigdy nie zostawił bez pomocy. Jego wierność mnie zachwyca. Jego dobroć wciąż jeszcze mnie zaskakuje. Jemu niech będzie chwała!

A kończąc już temat bloga, chcę jeszcze wspomnieć, że po kilku dniach od jego założenia, przypomniałam sobie proroctwo, które pewien prorok wypowiedział nade mną i kilkoma innymi osobami. Zdarzenie to miało miejsce w Izraelu w 2005 roku. Proroctwo mówiło o tym, że Bóg chce, żebyśmy prowadziły wydawnictwo. Nigdy wcześniej nie myślałam o czymś takim, więc było to dla mnie zaskoczeniem. Wtedy nie miałam też żadnego potwierdzenia od Boga, że to On, więc odłożyłam to słowo „na półkę”, bo kiedy prorokuje do mnie uznany prorok, to nie mam śmiałości, żeby takie proroctwo od razu całkowicie odrzucić. I nagle Bóg przypomniał mi to słowo i znowu mnie zaskoczył. Jak można się Nim nie zachwycać? Dzięki Ci, Tatusiu! W końcu blog to też swego rodzaju gazetka elektroniczna.

 

19. Podsumowanie

Dotarłam do współczesności. Pora na krótkie podsumowanie.

Mama jeszcze nie została uzdrowiona, ale żyje i jeszcze wszystko się może zdarzyć. Prognozy kilku autorytetów medycznych się nie sprawdziły. To Bóg jest dawcą życia i On decyduje, kiedy nasza ziemska egzystencja ma się skończyć. Jak już wspominałam, mama coraz bardziej zamyka się w swoim świecie, jest to stan podobny do dziecka autystycznego, które ma ograniczony kontakt z otoczeniem. Nie rozpoznaje mnie, ani nikogo z bliskich. Oczekiwanie na cud nie jest łatwym czasem, ale wprost przeciwnie. Przypomina mi się Noe, który z rodziną czekał w arce siedem dni aż spadł deszcz, zapowiedziany przez Boga.

„Wszedł więc Noe z synami swymi i żoną swoją, i żonami synów swoich do arki przed wodami potopu. Ze zwierząt czystych i ze zwierząt nieczystych, i z ptactwa, i z wszystkiego, co pełza po ziemi, po dwoje weszło do Noego do arki, samiec i samica, jak Bóg rozkazał Noemu. Po siedmiu dniach spadły na ziemię wody potopu”. Rodzaju (1Moj.) 7:7-10.

Te siedem dni to chyba nie był też łatwy czas dla Noego. Noe to ciekawa postać, symbol wytrwałości, cierpliwości, wierności Bogu. I biorąc udział w tym wielkim Bożym projekcie prawdopodobnie miał wsparcie w swojej rodzinie. Biblia nie zanotowała rodzinnych problemów przed potopem i w trakcie jego trwania, a dopiero po wynalezieniu przez Noego napoju zwanego winem. Bóg obdarzył Noego swoją łaską i przychylnością rodziny.

Ja nie wykonuję tak ogromnego zadania ratowania całego stworzenia przed totalną zagładą, a jedynie usługuję jednej chorej osobie, która bez troskliwej opieki mogłaby zakończyć tu swoje życie przed czasem wyznaczonym przez Boga. Ale Talmud mówi, że kto ratuje jedno życie, ratuje cały świat. Realizowanie każdej wizji, nawet takiej niedużej jak to, w czym biorę udział, wymaga jednak posiadania przychylności u Boga i u ludzi. Dlatego w tym miejscu pragnę podziękować przede wszystkim Bogu za Jego łaskę, bo bez Niego nic by nie było możliwe. Czuję Jego opiekę i wierzę, że jest wierny swoim obietnicom. Daje mi siłę na każdy dzień, nigdy mnie nie zawiódł, i nie zawiedzie. Dziękuję za Jego aniołów, którzy są ze mną (chociaż ich nie widzę). Dziękuję za wsparcie ze strony mojej rodziny, chociaż mieszkają w innym mieście, to wiem, że mogę na nich liczyć. I to także sprawił Bóg, bo to On mi daje względy u ludzi, ale ludzie muszą oczywiście sami zdecydować otworzyć swoje serca na inną osobę.

Zaczęłam pisać ten pamiętnik przed prawie 3,5 miesiącami, w bardzo trudnym dla mnie czasie. Rozpoczynałam właściwie pod wpływem impulsu i nie bardzo się wtedy nad tym zastanawiałam, wydawało mi się, że ten blog będzie wyglądał trochę inaczej. Ale kiedy teraz patrzę na ten początek i moment decyzji, to wydaje mi się, że to było wołanie mojego serca o pomoc i zrozumienie, głowa jakby niewiele miała z tym wspólnego, to nie było przemyślane na poziomie intelektu. Czy pragnienia serca zostały zaspokojone? Wierzę, że jest coś więcej. Ale może mam za duże wymagania? Może szukałam we niewłaściwym miejscu? Tak czy owak, te trzy i pół miesiąca to był czas, w którym bardzo potrzebowałam wsparcia i dlatego bardzo dziękuję tym, którzy byli wtedy ze mną. Dziękuję za każdy komentarz na blogu, wasze słowa dodawały mi skrzydeł i naprawdę wspierały. Ponieważ jednak już od dłuższego czasu nie ma nowych komentarzy, rozumiem, że ci, którzy mieli się wpisać już to zrobili, i dlatego od kilku dni nie ma możliwości wpisywania komentarzy. Dziękuję za maile i za telefony ze słowami wsparcia. Były mi bardzo potrzebne. Myślę, że każde słowo dane osobie w potrzebie jest u Boga liczone według wagi złota. Okazującym miłosierdzie będzie ono okazane. Dziękuję tym wszystkim, którzy się za mnie modlili w tym czasie, lub nawet tylko pozytywnie myśleli. Niech Bóg odpłaci Wam wszystkim według swojej obfitej miary.

Dziękuję za poświęcony czas i nadal polecam się Waszym modlitwom.

20. Mój Przeciętny Dzień

Opiszę dzisiaj krótko jak wygląda mój przeciętny dzień.

Wstaję rano i daję mamie pierwsze leki z kubkiem picia (oczywiście przez PEGa). Potem jem śniadanie. O dziewiątej mama dostaje swoje śniadanie, będąc jeszcze w łóżku. Po śniadaniu trzeba mamę podnieść podnośnikiem i wysadzić, żeby się załatwiła. Mama nie sygnalizuje potrzeb fizjologicznych, więc wykorzystujemy tu reakcję przewodu pokarmowego na działanie hormonu jelitowego – gastryny. Rozciągnięcie żołądka powoduje uwolnienie gastryny, która działając na jelito grube wywołuje wypróżnienie.

Tak więc około 9.30 mama jest wysadzana i trzeba czekać, aż się załatwi; trwa to różnie długo, czasami do dwóch godzin, a czasem bardzo szybko.

W tym czasie sprzątam, myję mamę i około dziesiątej podaję jej herbatkę i lekarstwo. Kiedy mama już się załatwi, to trzeba ją umyć, założyć „pampersa” i posadzić ją na jej fotelu na kółkach, czyli wózku inwalidzkim. Mama przeważnie jest wtedy zmęczona i zasypia. Ja w tym czasie kończę sprzątanie, a potem mam czas, żeby usiąść przy komputerze i coś przeczytać czy przetłumaczyć jakiś artykuł.

O godzinie dwunastej podaję mamie herbatkę. Ponieważ mama ma założony cewnik do pęcherza, więc trzeba ją dobrze nawadniać, otrzymuje około 2,5 litra płynu na dobę w małych porcjach rozłożonych na cały dzień.

Południe to także czas na to, żeby zająć się obiadem. Odkąd u mamy nasiliły się problemy z połykaniem, a więc już przynajmniej od czterech lat, trzeba było zrezygnować z tak zwanych drugich dań, więc na obiad mamy tylko zupy. „Repertuar” jest dostosowany do możliwości mamy. Na przykład przed kilkoma miesiącami wypadła nam z grafiku zupa ogórkowa, ponieważ mama często miewała po niej biegunkę. Aktualnie w naszym menu mamy pomidorową, grochówkę, krupnik i zalewajkę, które gotuję na zmianę. Przed dwoma laty naszymi „podstawowymi” zupami była jarzynowa i botwinkowa, ale ze względu na powyższe dolegliwości u mamy, musiałyśmy z nic zrezygnować. Wszystkie zupy są gotowane na mięsie, żeby były pożywne, bo dla mamy jest to jedyny posiłek z mięsem w ciągu dnia.

Obiad mama je teraz o 14-ej. Właściwie należałoby to nazwać podawaniem obiadu przez PEGa. Od prawie roku mama nie przyjmuje posiłków doustnie i raczej nie pamięta ich smaku, chociaż zawsze jej mówię co dostaje „prosto do żołądka przez rureczkę”. Po obiedzie płukanie PEGa i znowu czas, żeby wysadzić mamę, bo czasem też się załatwia.

O godzinie 15-ej mama dostaje leki i kubek herbatki. Po obiedzie mama bywa zazwyczaj pobudzona, więc około 16-ej już ją kładę do łóżka, co troszkę jej przynosi ulgę, ale nie zawsze. Te godziny popołudniowe są trudnym czasem, ale Bóg mnie posila i jakoś przez nie przechodzę.

O 17-ej mama dostaje kubek herbatki, i pomiędzy godziną 17 a 19 mamy czas na czytanie Biblii i modlitwę z Wieczerzą Pańską – Komunią. Przeważnie podczas modlitwy mama się trochę uspokaja.

O godzinie 19 daję mamie kolację. Ostatnio najczęściej jest to jajko ugotowane na twardo zmiksowane z tostem, herbatką i masłem, do których to składników dodaję też chleb i wino z Komunii.

O 19.30 staram się obejrzeć Wiadomości w telewizji. Potem mam czas wolny, więc siadam przy komputerze.

Około 23 podaję mamie ostatnie leki i idę spać. W nocy bywa różnie, czasem mama ładnie śpi, więc i ja śpię bez stoperów, a czasem jest pobudzona i trzeba założyć stopery.

Mama budzi się pomiędzy 5-tą a 6-tą rano i zaczyna „gaworzenie” (mówi niezrozumiale), więc i ja się budzę. No i zaczyna się nowy dzień.

Inaczej wyglądają soboty, bo wtedy przyjeżdżają moje siostry i kąpią mamę, i zajmują się nią, a ja tylko wymieniam jej cewnik, gotuję obiad i idę po zakupy na cały tydzień.

Całe życie „kręci się” więc wokół mamy i jej potrzeb. Kiedyś przed laty moja siostra zauważyła coś takiego, że żyjemy jakby pod dyktando mamy chorób, czyli de facto diabła, bo przecież on stoi za chorobami. Ale kiedy myślałam o tym dziś rano, Pan przypomniał mi dwa miejsca w Biblii. Jedno to ucieczka Jakuba od Labana i spotkanie z Ezawem. Podczas tego spotkania Jakub wypowiada takie słowa zapisane w Księdze Rodzaju (1 Moj.) 33:13

 

Odpowiedział mu Jakub: Pan mój wie, że dzieci są jeszcze wątłe, muszę też mieć wzgląd na owce i krowy, które karmią młode. Jeśli popędzi się je przez jeden dzień, zginie całe stado. 

Drugi  fragment znajduje się w Liście Apostoła Pawła do Rzymian 12:16

Bądźcie wobec siebie jednakowo usposobieni; nie bądźcie wyniośli, lecz się do niskich skłaniajcie; nie uważajcie sami siebie za mądrych.

Tak przecież zrobił Jezus, który jest naszym wzorem do naśladowania, zrezygnował ze swoich praw po to, żeby ratować tych, którzy sami nie mogli sobie pomóc.

 

21. W Drodze 20.05.2011

Dzisiaj jest 20 maja 2011. Mija dziś rok od dnia, gdy założono mamie PEGa. Jak już pisałam, jego żywotność oceniana jest przez medycynę na półtora roku. Zostało więc nam pół roku. Sytuacja robi się coraz bardziej „podbramkowa”,  a ja czuję narastającą ekscytację: Co Bóg zrobi? Jak się sprawy potoczą? Mimo to mam pokój w sercu, aż sama się czasem temu dziwię. Ostatnio Duch Święty wskazuje mi na werset z Ewangelii, żeby nie troszczyć się o dzień jutrzejszy. A przeciwnik nie śpi, ciągle się coś dzieje, powstają jakieś problemy, z którymi muszę sobie radzić. I kiedy diabeł usiłuje mi „wcisnąć” swoją wizję dla mnie na najbliższe miesiące, zaraz pojawia się to słowo: Nie troszcz się o nic. Złóż wszelką troskę na Mnie i zaufaj Mi. Zaraz Duch Święty przypomina mi sytuacje z mojego życia, kiedy martwiłam się zupełnie niepotrzebnie, bo On przyszedł i pokierował nimi we właściwy sposób.

Jest to więc taki czas, kiedy Pan uczy mnie wiary, zaufania potężnemu Bogu, który wszystko stworzył i nad wszystkim czuwa. Teraz okazuje się także jaki błogosławieństwem jest dla mnie samej prowadzenie tego bloga. Po pierwsze, spisałam to, co Bóg już uczynił dla mnie w ostatnich latach, i kiedy po jakimś czasie to czytam, czuję się zachęcona, a także wzrasta moja wiara. Ostatnio pisała o tym także Barbie Breathitt, a wcześniej Kathi Pelton. Po prostu czytanie świadectw o tym, co Bóg czyni, sprawia, że wiara wzrasta. A po drugie, kiedy w oczekiwaniu na Boga postanowiłam publikować artykuły innych wierzących osób, czytanie ich na nowo daje mi kolejną zachętę. Dla mnie osobiście największym błogosławieństwem w nich jest ostatnio objawianie wielkości i potęgi Boga poprzez naukowe potwierdzenia słów z Biblii, głównie dzięki odkryciom fizyki kwantowej. Gdybym nie prowadziła tego bloga, te artykuły leżałyby sobie nadal w komputerze, trochę zapomniane. Wierzę, że Bóg chciał je wyciągnąć na światło i udostępnić dla innych, żeby ich pobłogosławić. Jeśli nawet robię to dla jednej osoby, to warto jest to kontynuować. A ponieważ większym błogosławieństwem jest dawać niż brać, więc ja jestem już drugą osobą ubłogosławioną.

W tej chwili nie słyszę, żeby Pan mówił coś nowego odnośnie uzdrowienia mamy, trzymam się więc tego, co już mi wcześniej zakomunikował. Wspomniałam już, że ta sytuacja robi się coraz bardziej „podbramkowa”, i w Biblii znajdujemy wiele takich miejsc, kiedy Boży ludzie zostali przez przeciwnika zapędzeni w tzw. kozi róg. Ale Bóg ostatnio ożywia we mnie to słowo o Izraelitach na pustyni, kiedy uciekając przed faraonem doszli do brzegu Morza Czerwonego, znaleźli się w pułapce. Mojżesz jako przywódca znalazł się w bardzo trudnej sytuacji, ale nie tracił wiary. Być może był jedynym, który wtedy wierzył Bogu.

Księga Wyjścia 14:10-14

A gdy faraon się zbliżył, synowie izraelscy podnieśli oczy swoje i ujrzeli, że Egipcjanie ciągną za nimi, i zlękli się bardzo. Wołali tedy synowie izraelscy do Pana, a do Mojżesza rzekli: Czy dlatego, że w Egipcie nie było grobów, wyciągnąłeś nas, abyśmy pomarli na pustyni? Cóżeś nam to uczynił, wyprowadzając nas z Egiptu? Czy nie powiedzieliśmy ci tego już w Egipcie, mówiąc: Zostaw nas w spokoju, będziemy służyli Egipcjanom, gdyż lepiej nam służyć Egipcjanom, niż umierać na pustyni. Na to rzekł Mojżesz do ludu: Nie bójcie się, wytrwajcie, a zobaczycie pomoc Pana, której udzieli wam dzisiaj! Egipcjan, których dzisiaj oglądacie, nie będziecie już nigdy oglądali. Pan za was walczyć będzie, wy zaś milczcie!

Bóg zawsze odpowiada na wiarę człowieka. I Bóg czyniąc cuda używa człowieka.

Księga Wyjścia 14:15-16

Potem rzekł Pan do Mojżesza: Dlaczego wołasz do mnie? Powiedz synom izraelskim, aby ruszyli. Ty zaś podnieś laskę swoją i wyciągnij rękę swoją nad morze, i rozdziel je, a synowie izraelscy przejdą środkiem morza po suchym gruncie.

Bóg kazał Mojżeszowi stanąć na brzegu i podnieść laskę. Laska mówiła o autorytecie. Od tej laski zaczęły się też cuda czynione przez Mojżesza – pamiętamy jak zamieniła się w węża. I tę laskę należało podnieść i wyciągnąć rękę nad morze, i… rozdzielić je.

Czy Mojżesz rozdzielał te wody swoją fizyczną laską? Nie, za ta laską stał Boży autorytet udzielony Mojżeszowi. To wykonała Boża moc.

I oto wody się rozdzieliły i Izraelici zaczęli wchodzić na dno morza. I tutaj pojawia się kolejna niespodzianka. Kto interesował się archeologią biblijną i słyszał lub czytał o odkryciach Rona Wyatta ten wie także o tym, że odkrył on między innymi takie podwodne molo, które zaczyna się przy brzegu Półwyspu Synaj i wchodzi w morze. Istnienie tego mostu czy mola potwierdzili także Robert Cornuke i Larry Williams. To właśnie w tym miejscu Izraelici przeprawiali się przez Morze Czerwone. Niesamowite jest to, że Bóg je przygotował tysiące lat wcześniej, kiedy kształtował powierzchnię ziemi, już znał całą historię, bo On przebywa w wieczności i wie wszystko. On prowadził Izraelitów przez pustynię i doprowadził dokładnie do tego miejsca, które już było dla nich przygotowane. I to On znał to przejście, chociaż z lądu nie było widoczne.

To mi mówi, że Bóg zna moją przeszłość i przyszłość, i jeżeli podążam za Jego Duchem, to On już ma dla mnie przygotowane przejście. Chociaż go nie widzę, to ono już jest. I mam je wziąć przez wiarę. Bez wiary nie można podobać się Bogu. I chociaż słyszę, że ktoś się modlił o uzdrowienie, a mimo to ono nie nastąpiło, to nie mogę się poddawać. Każdy z nas jest inny i przez to wyjątkowy dla Boga, i dla każdego z nas Bóg ma inną historię. Psalm 91:7 mówi:

Chociaż padnie u boku twego tysiąc, a dziesięć tysięcy po prawicy twojej, ciebie to jednak nie dotknie.

I myślę też, że wierze powinna towarzyszyć radość. One są ze sobą powiązane. Kiedy żyjemy słowem wypowiedzianym do nas przez Boga, to żyjemy w radości. Ale już kończę, bo znowu popłynę…

22. Zakończenie (napisane 18.10.2016)

Dzisiaj mija dokładnie 5 lat od śmierci Mamy. Odeszła po długiej i ciężkiej chorobie. Przez ostatni miesiąc swojego życia była praktycznie w agonii – była bez kontaktu, pojawiły się rozległe odleżyny.

A jednocześnie do końca była we mnie wiara i nadzieja, że uzdrowienie się dokona. Były takie sytuacje, że chyba przez ostatnie dwa tygodnie słyszałam w moim duchu pieśń wykonywaną przez chóry aniołów, w której było tylko jedno zdanie: „Niech się dokona Twój cud”. To była piękna pieśń i raczej jej nie zapomnę; często śpiewałam ją przy Mamie.

Na kilka dni przed śmiercią Mamy, kiedy było nam bardzo ciężko i w opiece pomagała nam moja druga siostra, usłyszała ona w swoim wnętrzu zdanie, że nadchodzi czas. Kiedy to powiedział, od razu pomyślałam, że Mama umrze, ale siostra stwierdziła, że to miało dotyczyć uzdrowienia. No więc czekałyśmy.

Mama miała spore trudności z oddychaniem i miała podawany tlen z koncentratora. Częstotliwość oddychania była znacznie obniżona. Nie będę opisywać szczegółowo tego, co się działo na zewnątrz, bo bardziej interesowało mnie to, co się dzieje w sferze duchowej. Miałam wrażenie, że podczas tej długiej agonii Mama miała czas na rozmowę z Bogiem, i że to był dla niej bardzo ważny czas.

18 października 2011 roku to był bardzo ładny, ciepły i słoneczny dzień. Mama odeszła około wpół do ósmej rano, podczas porannej toalety i zmiany opatrunków na odleżynach. Po  prostu definitywnie przestała oddychać. Moja siostra pierwsza to zauważyła i zaczęła płakać, a ja wiedziałam, że moja walka już się skończyła. Zawiadomiłyśmy rodzinę i lekarza, który stwierdził zgon.

Pomimo tego, że widziałam, iż Mama nie żyje, nie od razu doszło to do mojego wnętrza. Cały czas wydawało mi się, że zaraz zacznie znów oddychać. Podobnie było z tą siostrą, która wcześniej słyszała to zdanie o nadejściu czasu. Zaglądałyśmy do Mamy sprawdzając, czy nic się nie zmieniło. Dopiero kiedy zobaczyłam plamy opadowe, zdałam sobie sprawę z tego, że naprawdę nie żyje.

Ale przed pogrzebem poprosiłam pracownika zakładu pogrzebowego o otwarcie trumny. Nic się nie zmieniło, więc została pochowana.

Zastanawiałam się dlaczego tak się stało. Jedyne co mi przychodziło, to to, że to była decyzja Mamy. Podczas tych domniemanych przeze mnie, rozmów Mamy z Bogiem w końcówce życia, mogła dostać propozycję uzdrowienia lub odejścia, i wybrała to drugie. Czy tak było, tego nie wiem, to są moje domysły. Ale wiem, że każdy człowiek ma wolną wolę i może podejmować decyzje odnośnie swojego życia. To jest prawo każdego.

Te trzy i pół roku to był bardzo trudny, ale pożyteczny dla mnie czas. Czas testowania mojego serca. Jestem wdzięczna Bogu za te próby. Nie były daremne.

Komentarzy 15 to “Pamiętnik”

  1. Artur Grabara 26 kwietnia 2013 @ 15:52 #

    jesteś bardzo fajną osobą. chciałbym cię poznać

    • niezatrzymywalna 7 Maj 2013 @ 14:33 #

      Witaj, Arturze. Dzięki za miłe słowa. Jak Bóg pozwoli to się spotkamy jeszcze tu na ziemi 🙂
      Pozdrawiam serdecznie

      • Artur 17 marca 2014 @ 18:47 #

        On nas ciągle zaskakuje. Ale przyjmując Jego wolę w życiu możemy być pewni że nas zaskoczy i doprowadzi nie raz na samą krawedź wiary aby się okazało że to On się o nas troszczy i ma dla nas piekny plan. zmienilem skrzynke

      • niezatrzymywalna 21 marca 2014 @ 21:06 #

        Dzięki za te wspaniałe słowa.
        Ja nie zmieniłam skrzynki 🙂
        Pozdrawiam

  2. Ewa 28 czerwca 2014 @ 20:49 #

    Niesamowite świadectwo. Bóg jest wierny On wypełni wszystko co obiecał. W 2010 r wykryto u mnie złośliwego raka. Podczas modlitwy usłyszałam że mam nie szukać pomocy u egipskich lekarzy ale zaufać Panu. Tak zrobiłam nie poddałam się chemii ani radioterapii. W 2011 r. choroba mnie powaliła stałam się właściwie rośliną. Znalazłam się w Hospicjum i dawano mi kilka dni życia. Ale tak jak napisałaś to Bóg decyduje o naszym życiu. Pan zaczął powoli mnie podnosić dziś jestem osobą która chodzi i może samodzielnie funkcjonować.Chwała Bogu.

  3. Mati 13 sierpnia 2014 @ 11:04 #

    beż wątpienia jesteś NIEZATRZYMYWALNA !!! życzę Ci jeszcze więcej wiary i miłości , niech BÓG ma Cię w swojej opiece!

  4. marzena 14 grudnia 2015 @ 14:00 #

    Niesamowite świadectwo. Pan cię kocha pamiętaj o tym, On ma plan wobec ciebie i z pewnością się wypełni. Błogosławię cię w imieniu Jezusa Chrystusa.

  5. Bogusia 11 kwietnia 2016 @ 10:38 #

    Witaj Niezatrzymywalna!!
    jestem tu krótko, ale poczułam się mocno posilona. Podziwiam Twoją niezłomność w podążaniu za Słowem i za Bogiem Wiekuistym – z ufnością i pokojem w sercu. Wczoraj usłyszałam takie oto słowa: jeśli martwisz się, że zbyt długo nie odczuwasz Chrystusa, nie martw się. Najprawdopodobniej piszesz test w soim życiu, a wtedy w ławce musimy siedzieć sami, aż go zakończymy…
    Błogosławieństwa Boga naszego w Jezusa obecności.
    Bogusia

    • niezatrzymywalna 11 kwietnia 2016 @ 18:44 #

      Dziękuję za Twój komentarz, Bogusiu. Niech dobry Bóg posili Twojego ducha i prowadzi Cię do zwycięstwa. Pozdrawiam serdecznie 🙂

      • lucyna 21 września 2016 @ 00:51 #

        prosze, czy mozesz napisac co sie stało dalej z Mamą? Została uzdrowiona, zyje jeszcze czy odeszła? to wazne co pisałas. wiele osob ma takie zmagania..ja tez- modliłam sie o zmartwychwstanie dziecka, o niezbawionych bliskich. chcialabym wiedziec jak dalej chodziłas w wierze, bo to daje mocny impuls, gdy stoimy przed sciana..

  6. lucyna 20 października 2016 @ 23:59 #

    Dziękuję Ci za tę odpowiedź, Dziękuję za szczerość. Jesteś mi bardzo bliska. Zrobiłabym tak samo- do końca upewniałabym się jak zadziałał Bóg. Jestem pewna, że Pan dba o każdego do końca, pyta o najostatniejszą decyzję serca człowieka, niczego nie zaniedba. Jak najczulszy, najwierniejszy Ojciec. W momencie spotkania z Nim pyta gdzie człowiek chce spędzić wieczność. Miałam taki czas, kiedy rozpaczałam z powodu nagłej śmierci niezbawionych ludzi, ktoś popełnił samobójstwo, ktoś inny dostał zawału, ktoś miał wylew – byłam przerażona, że odeszli nie znając Pana. Pan przez mgnienie pozwolił mi zobaczyć moment ich spotkania z Bogiem: każdy wybierał wieczność wg swojego serca, wg miłości swojego serca.

    Dobrze jest kochać tylko Pana.

    • niezatrzymywalna 21 października 2016 @ 10:28 #

      Dzięki za Twój komentarz, Lucynko. Wielokrotnie przeżywałam to, co Ty jeśli chodzi o śmierć niezbawionych ludzi. Bóg pokazał mi, że On odwołuje ludzi w najlepszym dla nich momencie.
      Pozdrawiam Cię serdecznie 🙂

Dodaj komentarz